Mnożenie czasu

Siedzenie w poczekalni w kolejce do lekarza to świetna okazja. Masz mnóstwo czasu. Możesz gapić się w sufit. Kopać w krzesło. Stukać w posadzkę podeszwami butów. Możesz obserwować innych szczęściarzy. Każdy ma dużo, dużo czasu.

A co więcej im więcej nas jest, tym więcej mamy czasu. Uświadomiłem sobie, że jest to formuła na pomnażanie czasu. Im większa kolejka, tym dłużej będziemy w nią wrośnięci. I na nic utyskiwania, na nic lamenty.

Zegarek i czas

Czekasz.

Ktoś zakaszle, ktoś wysiąka nosek. Dziecko zapłacze.

Czekasz.

Telefon zadzwoni.

Czekasz.

Czekanie

Narzekanie to nasz narodowy sport. Podobno. Zawsze można znaleźć powód. Zresztą nie jest on potrzebny. Można przecież narzekać bez powodu.

Siedzenie w kolejce to świetna okoliczność do pojęczenia sobie. No nie krępuj się. Użyj sobie.

Siedzenie lub stanie w kolejce jest inne w zależności od tego czy jesteś kobietą czy może mężczyzną. Innych opcji nie przewiduje. Facet siedzi i pika w telefon, kobieta siedzi i pika w telefon. Facet myśli sobie: ile ja tutaj już siedzę. Kobieta myśli sobie: ile ja tutaj jeszcze posiedzę. A może odwrotnie?

W każdym bądź razie jest inne i koniec.

Dzieci

Kto przychodzi z dzieckiem do lekarza? Ojciec czy matka? Zna ktoś statystyki?

Moja najostatniejsza obserwacja nakazuje skonstatować, że więcej siedzi ojców. Trzech na jedną. I nie pomaga fakt, że ta jedna mama siedziała z dwójką młodocianych.

Dzieci. Wspaniałe narzędzie do diagnozy rodzica. Szczególnie, gdy można zobaczyć ich razem. W konfrontacji.

To wchodzi na głowę i robi co chce. Tamto siedzi cichutko. To z kolei nie odda telefonu, bo: „gram przecież, GRAM – przecież mówię”. A rodzic nie podnosząc zbytnio głosu przystaje na propozycję.

Pokora

Zauważyłem, że ludzie bardzo pokornieją w obliczu choroby. Czekając na wynik kłócisz się z myślami. Niepewność.

Może to nie efekt choroby, ale nieznanego. NIEZNANE. Nie wiem co mnie czeka. Lepiej siedzieć i czekać? Przyjdzie, a może nie przyjdzie.

O słyszę stukot pieczątki… to chyba zaraz.

Coś jeszcze?

Dźwięk (a może to był jęk?) klamki. Drzwi.

No dobra, teraz ja. Podnoszę się z krzesła.

Pukam. Cisza. Hmmm.
Nie ma co się zrażać.
Naciskam, popycham i wchodzę.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

– No więc, ten, tego…

– Tak?

– Ja, mnie…

Skrob, skrob długopisem. Jeszcze porządne walnięcie dwiema pieczątkami. I już.

– Dziękuje i do widzenia.

To już koniec dzisiejszego mnożenia czasu.

Powrót do wyścigu.

Tylko będzie trzeba zrobić siku. Do specjalnego pojemniczka. Ale to jutro rano i ze środkowego.